Charles Grant, szef londyńskiego think tanku: Fala imigracji w Wielkiej Brytanii musi opaść

Opinion piece (Rzeczpospolita)
08 August 2024

Skrajna prawica jest w Wielkiej Brytanii równie wpływowa, co we Francji – uważa Charles Grant, założyciel i dyrektor londyńskiego Centre for European Reform.

Skala i brutalność protestów przeciw imigrantom po tragedii w Southport zaskoczyła świat. Tym bardziej że sprawca okazał się Brytyjczykiem i wcale nie był wyznania muzułmańskiego, jak podawano.

No właśnie: tu się zbiegły dwa zjawiska. Po pierwsze, siła mediów społecznościowych, które są w stanie przekonać społeczeństwo do każdego kłamstwa. Ale jest też głębsze wytłumaczenie. W Wielkiej Brytanii jest całkiem duża liczba białych mężczyzn pracujących w przemyśle, którzy się czują przegranymi zmian cywilizacyjnych naszych czasów. Głosowali za brexitem, ale to nie poprawiło ich kondycji. Odnoszą się nieufnie do Londynu, nie wierzą w powszechnie przyjęte normy tego, co powinno się robić i mówić, a co nie. No i są zdecydowanie przeciwni emigrantom, azylantom.

W lipcu w wyborach do Zgromadzenia Narodowego co trzeci Francuz głosował na Zjednoczenie Narodowe. Jakie jest poparcie dla skrajnej prawicy na Wyspach?

Odpowiada ono mniej więcej poparciu dla Reform UK, antyimigracyjnej partii Nigela Farage. Uzyskała on w ostatnich wyborach 14 proc. głosów. Z tej liczby jakieś 2–3 proc posuwa się do przemocy. To ci, którzy uczestniczą w tych starciach. Uważają, że policja nie traktuje ich sprawiedliwie, tylko jest znacznie bardziej brutalna niż wobec choćby występujących w obronie Palestyńczyków w Strefie Gazy. To moim zdaniem nie ma sensu, bo manifestacje przeciw Izraelowi były całkowicie pokojowe i stąd siły porządkowe nie musiały interweniować. Kolejne 10 proc. brytyjskiego społeczeństwa podziela postulaty protestujących, ale nie ucieka się do przemocy.

To jednak wciąż dwa razy mniej niż skrajna prawica zbiera we Francji. Skąd ta różnica?

Nie sądzę, aby zapatrywania brytyjskiego społeczeństwa były zasadniczo odmienne niż w innych krajach wolnej Europy. To, że z pozoru skrajna prawica ma mniejszy zasięg niż na kontynencie, wynika z tego, że sama Partia Konserwatywna poszła w naszym kraju bardzo na prawo. Takie osoby jak Suella Braverman (była minister spraw wewnętrznych), Priti Patel (inna szefowa MSW) czy Jacob Rees-Mogg (był ministrem ds. biznesu) byliby uważani na kontynencie za polityków skrajnej prawicy.

To nowość. Do tej pory powszechna była opinia, że Wielka Brytania potrafi skuteczniej integrować imigrantów niż, powiedzmy, Niemcy, Włochy czy Francja.

Brytyjskie społeczeństwo zasadniczo nie jest rasistowskie. Tylko niewielka jego część wyznaje takie poglądy. Pod tym względem integracja migrantów okazała się więc u nas skuteczniejsza niż w wielu innych krajach europejskich. Ale jednocześnie znaczna część społeczeństwa jest przeciwna legalnej i nielegalnej imigracji.

Dlaczego?

Uważa, że kraju na nią nie stać. Jakość usług publicznych jest w Wielkiej Brytanii mierna. Brakuje szkół, szpitali, mieszkań socjalnych. Wielu sądzi więc, że w takich warunkach nie można wpuszczać kolejnych imigrantów. Ale jest też kwestia kulturowa. Dotyczy ona w szczególności muzułmanów. Brytyjczycy uważają, że jeśli ktoś osiedla się w ich kraju, to musi przestrzegać podstawowych zasad. A z tym jest różnie, choć zasadniczo przyjezdni z Afryki Subsaharyjskiej czy Indii nie mają z tym problemów. Ale oczywiście polityka migracyjna, którą wprowadził Boris Johnson i która spowodowała, że na miejsce imigrantów z Unii, w tym z Polski, pojawili się przybysze z krajów zamorskich, nie ułatwia sytuacji.

W ostatnim czasie w Wielkiej Brytanii osiedlało się o 700 tys. osób więcej rocznie, niż z niej wyjeżdżało. To jest do utrzymania?

Nawet ja, a jestem liberałem i zwolennikiem imigracji, uważam, że taka skala imigracji jest nie do utrzymania. Ale wynika ona po części z czynników nadzwyczajnych, w tym pacyfikacji Hongkongu i wojny w Ukrainie. Ta liczba szybko więc opada.

Brytyjska gospodarka poradzi sobie bez obcych?

Wiele jej sektorów, jak rolnictwo, opieka nad starszymi osobami, hotele i restauracje, nie przetrwa bez taniej siły roboczej. Także wiele brytyjskich uniwersytetów stoi na skraju bankructwa, bo nie jest w stanie przyciągnąć wystarczającej liczby zagranicznych studentów.

Może sprawa ma wymiar kulturowy: od czasów imperium Brytyjczycy przywykli, że to imigranci wykonują za nich najbardziej uciążliwe prace?

Coś w tym jest. Jednak od 1967 roku, kiedy władze przestały sprowadzać pracowników z imperium, przez kolejne 30–40 lat nie mieliśmy masowej imigracji. Przed 2004 r. w sektorze budowlanym pracowali więc przede wszystkim Brytyjczycy. Tyle że kiedy pojawili się Polacy, po prostu okazali się lepsi i tańsi. Jest też prawdą, że Brytyjczycy stronią od takich zajęć jak zbieranie owoców czy opieka nad osobami starszymi.

Zjednoczenie Narodowe całkowicie zmarginalizowało francuskich gaullistów: Republikanów. Podobny los może spotkać torysów?

Nie da się tego wykluczyć. Jednak Partia Konserwatywna jest od 200 lat najbardziej skuteczną machiną do wygrywania wyborów na Zachodzie. Wydaje się, że jeśli na czele stanie Robert Jenrick, obierze ona bardziej umiarkowany kurs. To powinno ją uratować, tym bardziej że spodziewam się, iż w ciągu jakichś dwóch lat Partia Pracy straci bardzo dużo poparcia. Sytuacja finansów publicznych jest trudna, więc konieczne będzie podniesienie podatków i ograniczenie wydatków socjalnych. Laburzyści, podobnie jak wcześniej torysi, nie mają też pomysłu, jak rozwiązać problem migracyjny. Odnieśli w wyborach spektakularny sukces, ale jest on oparty na bardzo miałkich podstawach.

Elon Musk twierdzi, że Wielką Brytanię czeka wojna domowa…

To są kompletne bzdury. Ten człowiek w ogóle nie zna Wielkiej Brytanii. Chce jedynie prowokować, bo to przynosi mu zyski. 98 proc. Brytyjczyków nie ma wątpliwości, że pokojowe reguły współistnienia muszą być za wszelką cenę zachowane.

To, czego jesteśmy świadkami w ostatnich dniach, ma też wymiar geograficzny. To starcie prowincji z Londynem. Możliwe jest odwrócenie skrajnej centralizacji Zjednoczonego Królestwa?

Londyn i szerzej południowo-wschodnia część Anglii należą do najzamożniejszych regionów nie tylko Wielkiej Brytanii, ale i świata. A jednocześnie północna Anglia czy Irlandia Północna pozostają daleko w tyle. Takich kontrastów nie widać w większości krajów Europy Zachodniej. Boris Johnson przyciągnął do siebie mieszkańców tych biednych regionów obietnicą, że się pochyli nad ich losem. Ale tego nie zrobił, bo to niezwykle trudne.