Brytyjskiej tragifarsy ciąg dalszy
Tylko niepoprawny optymista może mieć nadzieję, że brexitowa saga dobiega końca. Nie pozostaje nam nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość, czekając na kolejną odsłonę tego spektaklu.
3 września Boris Johnson poniósł pierwszą w historii swojego premierostwa porażkę w Izbie Gmin, a dzień później najprawdopodobniej czeka go kolejna. Jak na premiera, który urzęduje niecałe dwa miesiące, to bardzo niekorzystny bilans.
We wtorek wieczorem brytyjscy posłowie przejęli kontrolę nad porządkiem obrad Izby Gmin, aby dzień później, 4 września, móc zagłosować nad projektem ustawy, która umożliwia im powstrzymanie Johnsona przed wyprowadzeniem Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej bez porozumienia 31 października. Zgodnie z brytyjską praktyką parlamentarną to rząd, nie parlament, sprawuje kontrolę nad tym, o czym debatują posłowie. Po kontrowersyjnej (a zdaniem niektórych, nawet niekonstytucyjnej) decyzji brytyjskiego premiera o zakończeniu obecnej sesji parlamentu w przyszłym tygodniu spiker Izby Gmin John Bercow zdecydował się wprowadzić wniosek opozycji pod obrady. Opozycja odniosła zwycięstwo – rząd Johnsona przegrał większością 27 głosów.
To jednak nie koniec przepychanek Borisa Johnsona z brytyjskim parlamentem. Wszystko wskazuje na to, że Johnson przegra dzisiejsze głosowanie nad projektem ustawy, która nakłada na niego istotne ograniczenia w rozmowach z Unią. Ustawa przeszła właśnie przez drugie czytanie, a posłowie debatują nad poprawkami.
Nowe prawo, o ile wejdzie w życie, zobowiąże premiera do zawnioskowania o przedłużenie negocjacji z Unią, jeśli do końca 19 października (tj. dzień po zakończeniu obrad Rady Europejskiej) premier nie wynegocjuje nowego porozumienia albo nie uzyska zgody parlamentu na bezumowne opuszczenie Unii.
Na scenariusz, w którym premier prosi Brukselę o więcej czasu, nie ma natomiast zgody samego Johnsona. Startował w wyborach na lidera Partii Konserwatywnej z obietnicą, że Brytyjczycy opuszczą Unię 31 października – wóz albo przewóz. Już wczoraj zapowiedział, że jeśli posłowie spróbują go zmusić do poproszenia Brukseli o więcej czasu na negocjacje, to wystąpi z wnioskiem o rozwiązanie parlamentu i wyznaczenie wcześniejszych wyborów. Zgodnie z obowiązującym prawem jednak za takim wnioskiem musiałyby zagłosować aż dwie trzecie posłów. Partia Pracy zapowiedziała, że takiego wniosku dzisiaj nie poprze i że jej priorytetem jest wprowadzenie w życie ustawy, która poskromiłaby plany bezumownego wyjścia. Jako przyczynę swojej decyzji posłowie Partii Pracy podają brak zaufania do premiera.
Niektórzy obawiają się, że nawet jeśli Johnson zobowiąże się do organizacji wyborów przed datą wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii, to znajdzie potem sposób, żeby odroczyć tę datę, tak aby najpierw doszło do twardego brexitu 31 października. Nikt też specjalnie nie wierzy w deklaracje premiera i jego administracji, że renegocjacje z Unią nabrały tempa, i że jest duża szansa na przełom w tych rozmowach.
Wcześniejszych wyborów nie można jednak wykluczyć, ale w interesie Partii Pracy jest doprowadzenie do wyborów dopiero po 19 października. Zmuszenie Johnsona do rozmów z Brukselą, w trakcie których premier Wielkiej Brytanii prosiłby o kolejne przesunięcia terminów negocjacji, osłabiłoby jego pozycję w oczach wielu radykalnych wyborców, na których poparcie dzisiaj liczy.
Nie ma jednak gwarancji, że laburzyści wyszliby obronną ręką z wcześniejszych wyborów. Sondaże pokazują, że Partia Konserwatywna byłaby największą partią w brytyjskim parlamencie po wyborach, choć trudno powiedzieć, czy miałaby samodzielną większość, aby forsować swoją wizję – bezkompromisowego – brexitu. Tylko niepoprawny optymista może więc mieć nadzieję, że brexitowa saga dobiega końca. Nie pozostaje nam nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość, czekając na kolejną odsłonę tego spektaklu.
Agata Gostyńska-Jakubowska – senior research fellow w Centre for European Reform.